Aktualności

Ahoj, przygodo!

Od wysłania przez nas ostatnich znaków życia minęło sporo czasu, choć wbrew temu, co mogłoby się wydawać, pacjent żył. Ostatnio nieśmiało wrzucaliśmy zdjęcia na Instagrama, żeby oswoić się z powrotem do mediów społecznościowych. I choć wcześniej zdarzyło nam się zniknąć (wszak daleko nam do ideału, jeśli chodzi o wzorowe prowadzenie fanpejdża), tym razem przyczyna była trochę inna i tym chcielibyśmy się z Wami podzielić.

Najpierw byliśmy prawdziwie śląską marką – ze swoją pracownią i stadem wilków przy ulicy Wilczej na jednej ze śląskich wsi oraz gumiklejzami co niedzielę na obiad.

Po wynajęciu przeze mnie pierwszego samodzielnego mieszkania w Krakowie, debiucie, a później stałej obecności na prawie każdej edycji Kiermashu, na pytania „Skąd jesteście?” zadawane na targach, zamiast „Ze Śląska, ale tu mieszkam”, zaczęłam odpowiadać „Z Krakowa”. Bo właśnie to miasto stało się domem dla Wilka – pełnym przyjaciół, z którymi wiele można zdziałać wiele dobrego oraz klientów (a potem znajomych), którzy nas już rozpoznawali i kibicowali na każdym kroku. Ale też dla mnie i Maksa. Bo mimo że to miasto, w którym przy mieszkaniu nie mamy ogródka, tu żaden pies nie był trzymany na łańcuchu, a wejście z czworonogiem do sklepu czy knajpy było czymś tak normalnym, że zdziwienie zaczęło budzić, kiedy wstęp z psem był wzbroniony.

W zeszłym roku jak zawsze na wakacje postanowiłam wybrać się jesienią. Razem z przyjaciółką kuszone uprawami winogron, a co za tym idzie, produkcją wina, wybrałyśmy na cel Morawy. I choć początkowo w planach chciałyśmy zobaczyć wiele więcej, ostatecznie zdecydowałyśmy na tych kilka dni osiąść w Brnie. Z drzew spadały kasztany, na ulicach sprzedawano burczak, a przed barokową fontanną ziemniaki i dynie. I wszędzie były psy. Pomyślałam, że to takie miejsce, w którym można by zamieszkać. Na tydzień, miesiąc, a może na rok. Ale wakacje mają to do siebie, że wszędzie jest dobrze, ja to, że dużo myślę i czasem zupełnie irracjonalnie, a przecież nie wszędzie można skończyć studia. A skończyć je wreszcie trzeba.

 
Jak się okazuje, nawet te niecodzienne pomysły (przy odpowiednim zbiegu okoliczności, sporej cierpliwości i brawurze godnej Don Kichota, porywając się na starcia z panią z sekretariatu) można zrealizować.
Tym sposobem w marcu dowiedziałam się, że dostałam stypendium na rok studiów w mieście, w którym było prawie wszystko to, co kocham najbardziej: funkcjonalistyczna architektura, wino i smażony ser (z frytkami oczywiście). W Brnie. No i mój pies, którego nie wyobrażałam sobie nie zabrać ze sobą.
I choć wtedy wydawało mi się, że oto Wiktoria może ogłosić swoją victorię i zacząć pakować manatki, rzeczywistość dała mi pstryczka w nos, a dokładniej solidnego kopniaka z drugiej strony. Właściwie to nawet kopała cały czas, nie pozwalając się skupić na niczym innym.
Jeśli więc przyszłoby mi odpowiedzieć na pytanie Gdzie byliśmy, kiedy nas nie było?, uczciwie, choć mało ciekawie, musiałabym odpowiedzieć, że ja z nosem w papierach, wnioskach i formalnościach lub czasem przy maszynie, jeśli jeszcze ktoś pamiętał o naszym istnieniu i zamówił obrożę. A Maks tam, gdzie zwykle, czyli obok moich nóg (gdziekolwiek by były).

Trochę mimowolnie, a trochę świadomie postanowiłam trwać w milczeniu do momentu, kiedy uporządkuję swoje prywatne sprawy, znajdę mieszkanie, Maks dostanie paszport i będzie mógł ze mną wyjechać. Obiecałam sobie, że dopiero wtedy będę mogła poświęcić odpowiednią część swojej uwagi Wilkowi, a więc i Wam.

Jesteśmy więc w Brnie, ale jesteśmy też z powrotem z Wami. Mamy nadzieję, że się stęskniliście tak jak my za Wami. Ahoj!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *